sobota, 27 lipca 2013

SALE not for whale!

W tym roku letnie wyprzedaże niestety musiały się obejść beze mnie, albo raczej ja bez nich. Już nie dla mnie bieganie po sklepach, o próbie wciśnięcia się w cokolwiek nie wspomnę. Mam za to już upatrzone rzeczy, które chętnie widziałabym w swojej szafie w sezonie jesienno-zimowym i będę polować na nie na kolejnych przecenach:)
Nie odstawiłam jednak zupełnie zakupów odzieżowych, zwłaszcza że moja garderoba stała się dla mnie ostatnio bardzo ograniczonym miejscem. Nie chciałam zbyt dużo inwestować w odzież, która przyda mi się tylko na ten okres, starałam się wykorzystać to co mam w szafie ja...lub mój Mąż :) Gdy zasoby się uszczupliły, postanowiłam temu jakoś zaradzić.
Ponieważ na tę chwilę najlepiej czuję się w t-shirtach typu oversize i sukienkach maxi (idealne na pogodę za oknem), postanowiłam że to właśnie na nich się skupię. Z pomocą przyszedł mi lumpex :)
I tak oto stałam się szczęśliwą posiadaczką dwóch długich sukienek, koszulki z ciekawym tyłem i uroczej torebki:









Na allegro udało mi się upolować koszulę moro, na którą czaiłam się od jakiegoś czasu, ta akurat jest z Zary. Dzięki temu, że jest luźna, super sprawdzi się na chłodniejsze ciężarne wieczory, a dodatkowo będzie stanowić niezły kamuflaż, o który teraz bardzo ciężko ;)





Na koniec jedyna nowa rzecz, w pięknym cielistym kolorze:




Miłego weekendu, trzeba przetrwać te upały. U nas zapowiadają rekordy, także ja nie wyściubiam nosa i brzucha na zewnątrz:)

Pozdrawiam serdecznie i do napisania!

czwartek, 4 lipca 2013

"Śmieszny brzuszek"


Jakby sytuację podsumował Forrest Gump, ciąża to nie bułka z masłem ;) 
Przyznaję, że macierzyństwo nie było dla mnie czymś oczywistym. Miałam sny, w których z uwielbieniem macałam swój uwypuklony brzuszek, ale samo posiadanie dzidziusia nie mieściło się w sferze moich najbliższych planów, zawsze odkładane było na później. Przyszedł czas żeby o tym pomyśleć i zanim właściwie tak naprawdę się nad tym zastanowiłam, byłam już w samym tego centrum.
Pamiętam dokładnie, jak słyszałam jaki to cudowny okres w życiu kobiety, oglądałam filmiki rozpromienionych przyszłych mam i z podziwem patrzyłam na ich pewność, że są dokładnie tam, gdzie trzeba. Nie zrozumcie mnie źle, uważam że ciąża jest wyjątkowym czasem, zwłaszcza ta pierwsza, kiedy wszystko jest nowe, zaskakujące i niespodziewane, a na dodatek ma się czas żeby to przeżywać. Ale pamiętam też, że czasami zastanawiałam się, kiedy dołączę do grona kobiet, unoszących się w swym szczęściu nad ziemią. Początki zwłaszcza bardzo zweryfikowały moje wielkie oczekiwania, nagle znalazłam się w nieznanym dla siebie 'miejscu'. Jestem osobą szanującą swój czas wolny, mam do niego wręcz egoistyczne podejście. A oto nagle tego i tamtego mi nie wolno, nie chodź tak szybko, nie jedz tego a na tamto nawet nie patrz, a najlepiej połóż się bo zrobisz sobie krzywdę. Byłam rozczarowana. Najtrudniejszy jest pierwszy trymestr mówili...
Zafundowaliśmy sobie odwiedziny u par, które mają już swoje Maleństwo przy sobie. Chciałam odnaleźć swój zakurzony instynkt, patrzyłam jak młodzi rodzice z czułością gaworzą ze swoimi dzidziusiami i starałam się wczuć w tę sytuację jak tylko się da. Za każdym razem jednak kończyło się na tym, że spotykałam się wzrokiem ze swoim Mężem i wymienialiśmy się komunikatem "OMG, to chyba będzie trudniejsze niż myśleliśmy", a w drodze powrotnej padało na podsumowanie "My zrobimy to po swojemu".
Czas mijał (a mijał i mija bardzo szybko) i w końcu trzeba było przyzwyczaić się do nowej sytuacji. Zwłaszcza do huśtawki nastroju, jaką zafundowały mi hormony - i tu ukłon aż do samej ziemi (wykonam go za jakiś czas, teraz ledwo zakładam buty) należy się mojemu Mężowi. Nie wiem jak On to znosi, ale jest bardzo dzielny i wspiera mnie bardziej, niż mogłam to sobie wyobrazić. Dzięki Niemu jakoś przetrwałam aż do teraz, kiedy to zamieniłam się w mega marudę.
 Już myślałam, że naprawdę zwariowałam, kiedy to za sprawą mojej Kuzynki w moje ręce wpadła książka "Śmieszny brzuszek" autorstwa Jenny McCarthy. Moje drogie przyszłe lub oczekujące-jest to lektura obowiązująca. Oprócz mądrych poradników, opisujących jak i gdzie i co i kiedy, musicie przeczytać tę książkę. Może nie dowiecie się z niej jak przewijać i karmić, ale z pewnością przywołacie w gonitwie kompletowania wyprawki coś co zapodziało się w całym tym szaleństwie - poczucie humoru.
Ja dzięki niej zrozumiałam, że nie jestem nienormalna - i wcale nie żartuję. W zabawny sposób opisane tu zostały wszystkie niedogodności, wstydliwe wpadki i niezręczne sprawy związane z ciężarnym stanem. Jeżeli zobaczycie kobietę w ciąży, która czytając zaśmiewa się niemal do łez a jej głowa kiwa się w potakiwaniu, bądźcie pewne, że ma w rękach tę książkę. Dzięki niej można zrobić coś co w ciąży graniczy z cudem - pośmiać się...z samych siebie. Jeżeli temat Was nie interesuje, ale macie w swoim pobliżu ciężarną zmęczoną, ciężarną z depresją, ciężarną zadużomyślącą to ta książka uratuje jej życie.
 
 
 
 
 
Pozdrawiam serdecznie i do napisania!

niedziela, 2 czerwca 2013

Wciskam się

Postanowiłam zaryzykować i spróbować wcisnąć się w swoje jeansy;)
 Gdy tylko mi się to (jeszcze) udało, poprosiłam M. o porobienie zdjęć dowodowych, ponieważ to raczej ostatnie chwile w moim rozmiarze.
 Wykorzystaliśmy także jedyny w ten kolejny długi weekend słoneczny moment.







W pewnym momencie nawet zrobiło się nam gorąco...;)




A później ktoś chciał koniecznie wkręcić się na zdjęcia :D



Nie mogę uwierzyć, że już niedziela i od jutra tydzień rozpocznie się od nowa... 











Pozdrawiamy serdecznie i do napisania!

P.S. Wczoraj z okazji Dnia Dziecka kupiliśmy Maluszkowi łóżeczko. Wszystko (łącznie ze mną) nabiera realnych kształtów :)

piątek, 10 maja 2013

Maxymalnie



O tej sukience dowiedziałam się od dziewczyn z All I need is love and great shoes.
 Wtedy zapaliła mi się pierwsza lampka - jutro zadzwonię do H&M i zapytam, czy jeszcze je mają. Na drugi dzień zobaczyłam stylizację z tą sukienką i wtedy paliły mi się już wszystkie lampki, w większości samochodowe jak mknęłam po ostatnią 34 w moim sklepie. 

Sukienkę widziałam także na innych blogach, zazwyczaj w kolorze szarym oraz w wydaniu sportowym. Ja postanowiłam dodać jej odrobinę elegancji i ubrałam do niej znane zapewne wszystkim sandałki z Zary. Wydaję mi się, że w obu wersjach sukienka sprawdzi się świetnie, sportową wypróbuję jak tylko znowu 'naprawi' się nam pogoda.


Tymczasem poniżej efekty:


















Pozdrawiam i do napisania!

wtorek, 7 maja 2013

Kolor

Standardowo minęła majówka, zaczęła się pogoda. Cieszę się jednak, że nareszcie wyszło słońce, od razu ma się więcej energii, szczególnie tej pozytywnej.
Ja postanowiłam przywołać trochę tej energii do swojej szafy i zaopatrzyłam się w kolory:)
Sandałki - CCC, lakiery przywiozła mi Mama (firma Miyo), bransoletka - allegro.






A tu jeszcze zdjęcia z majówkowego wypadu na pierwszego w tym roku grilla w zimowym sweterku ;)








Pozdrawiam cieplutko i do napisania!

sobota, 27 kwietnia 2013

Be Water My Friend!



"Empty your mind
be formless
shapeless
like water
put water into a cup
becomes the cup
put water into a teapot
becomes the teapot
water can flow or creep or drip or crash
be water my friend”




W dzisiejszej stylizacji zgodnie z tytułem główną rolę otrzymuje Bruce Lee,  a raczej wypożyczony z szafy mojego Męża t-shirt. 
Strój ma oznaczać naszą bojową postawę;) i idealnie dopasował się do moich legginsów, które początkowo wydawały mi się trudnym przeciwnikiem! 
Ale w końcu to Bruce, więc i biało-czarne mazy nam nie straszne!


A oto i nasz bohater!
 W pewnych miejscach trochę trudno o shapeless like water ;)











"You talking to me?" ;)







Pozdrawiamy i miłego weekendu, coś pogoda się nam popsuła ale może chociaż jutro wyjdzie słoneczko :)


piątek, 19 kwietnia 2013

Pierwsze foty za płoty!

Dzisiaj pozujemy, czyli odrobina mnie a właściwie NAS w wiosennej stylizacji :)


Patrz pod nogi Mamo...;)











Miłego weekendu!

środa, 17 kwietnia 2013

Wiosna pachnie w powietrzu!

Przepraszam za kolejną długą przerwę, ale teraz mamy małe zamieszanie, zaczęliśmy remont i farbę mam dosłownie wszędzie;) Miałam wrzucić jakąś stylizację, ale po ostatnim dramatycznym godzinnym wyszukiwaniu w szafie ubrań, które nie sięgałyby mi do połowy brzucha, stwierdziłam, że na pierwszy rzut pójdzie moja pielęgnacja włosów.
Wszystkie te produkty łączy jedna zaleta-pachną po prostu cudownie! Wiosennie, owocowo, świeżo, orzeźwiająco, wakacyjnie, nic tylko używać!







Środkowy kolega to szampon do włosów Soap&Glory glad hair day, o którym dowiedziałam się u Nieesi25:) Niestety niedostępny w Polsce, ale z pomocą przyszło allegro. Szampon jest bardzo gęsty, wydajny i pachnie jak owocowe cukierki. Mycie nim włosów to czysta-dosłownie-przyjemność:) 


Po szamponie nadchodzi czas na malinową bombę-po lewej przedstawiam Yves Rocher Płukankę octową z malin. To cudo pachnie jak malinowa Mumba. Minusem dla mnie jest cena, moim zdaniem dosyć wysoka jak na tę pojemność. Ta buteleczka to prezent gwiazdkowy i zużycie jest niewielkie - mniej więcej 1/3, nie wiem czy dobrze tego używam, ale w moim przypadku taka ilość się sprawdza. Gdyby sprzedawali to w litrowych butlach mogłabym kąpać się w tym całymi dniami, prać w tym ubrania i psikać zamiast perfum. Zapach na szczęście pozostaje na włosach a czupryna błyszczy się i ładnie układa.


Na koniec coś dla moich niesfornych końcówek-po prawej mały ale wariat Mila Hair Cosmetics, Milargan Argan Hemp Oil, czyli po prostu ujarzmiacz do włosów z olejkiem arganowym i olejkiem z konopii siewnych. Super 'skleja' końcówki, sprawia, że włosy trzymają się w ryzach no i zapach...Pierwszego dnia chciałam się nim cała wysmarować, jest taki trochę kadzidłowy, lekko duszący, ale mi bardzo przypasował.
Czytałam w internecie, że niektóre dziewczyny używają go także do twarzy, przyznaję, że raz spróbowałam i buzia faktycznie gładziutka,  ale obecnie używam kremu brzozowego i bardzo mi służy, więc olejek zostawiam dla włosów:)

Oprócz tego stosuję co kilka myć wspomnianą już we wcześniejszym poście maskę do włosów Bioetika, która pachnie jak waniliowy budyń:) I cała łazienka moja;)

Na deser przedstawiam jeszcze mojego nowego przyjaciela - torebkę, którą udało mi się kupić z kuponem promocyjnym z kwietniowego Glamour. Skoro nie mogę kupić moich ukochanych jeansów w swoim rozmiarze, pozostaje mi delektowanie się dodatkami ;)







To tyle na dziś, pozdrawiam wiosennie i do napisania!:)




niedziela, 24 marca 2013

I just love this shoes!



Powtarzając za Halle Berry z reklamy;)
Stałam się szczęśliwą posiadaczką butów idealnych:) 
Uwielbiam buty i z każdą parą obiecuję sobie, że już koniec zakupów, że mam już wszystkie potrzebne modele, kształty, wysokości... Ale wtedy pojawia się 'perełka' i ulegam. Tak właśnie było w przypadku mojego nowego nabytku, który prezentuję poniżej:





Buciki pochodzą ze Stradivariusa i mają idealną dla mnie na teraz wysokość 7cm. Ponieważ niedługo ciężko będzie mi chodzić na bardzo wysokich obcasach, które uwielbiam, te stanowią świetną alternatywę i przy tym są po prostu piękne. Odkąd zagościły na mojej półce, nie mogę się na nie napatrzeć, są niezwykle urocze.





Tak bardzo chciałabym założyć je podczas zbliżających się Świąt, ale póki co podziwiamy jeszcze śnieg za oknem - i to całkiem sporo, no nic trzymajmy kciuki, może zima w końcu nam odpuści.

Druga para to zakupione nieco wcześniej także czarne, klasyczne zamszowe koturny z Pull&Bear - mój pierwszy zakup w tym sklepie. Odkąd w sklepach pojawiły się sportowe wersje koturn, bardzo chciałam znaleźć je w swojej szafie, ale ceny tych które mi się podobały po prostu były dla mnie nie do przejścia. Ponieważ jednak ciągle za mną 'chodził' taki rodzaj butów, kupiłam ich uproszczoną wersję, która mam nadzieję posłuży mi także w zbliżającym się czasie, jako że są bardzo wygodne i pasują do wszystkiego!









W takich butach jestem gotowa na wiosenne stylizacje! A póki co witajcie zimowe kozaki, idziemy z moim pieszczochem pokonać góry śnieżne;)

Pozdrawiam cieplutko, życzę miłej niedzieli - słońce pięknie nam świeci i do napisania!

























czwartek, 14 marca 2013

Wielkie oczekiwania!

Oczywiście tytułem znowu nawiązuję do wiosny, ale także do nowych produktów, na które skusiłam się niedawno. Nie są to żadne mega odkrycia, o tuszu już pewnie wie każda kobieta, ale moje testowanie rozpoczęło się kilka tygodni temu, więc dopiero mogę się wypowiedzieć.

Na pierwszy rzut zapraszamy maskę do włosów firmy Bioetika. Zdecydowałam się na wersję regenerującą, chociaż wiele dobrego czytałam także o jej nawilżającej siostrze.


Maska ma gęstą i nieco śliską konsystencję. Pachnie budyniowo-mlecznie i ten zapach pozostaje na włosach, ręczniku i w całej łazience. Po jej użyciu czupryna trzyma się w ryzach, ale za wcześnie chyba, żeby stwierdzić, że jej działanie mnie olśniło:) Lubię jednak wierzyć, a ponieważ maska ma aż 500ml pojemności, ta wiara będzie mi towarzyszyć jeszcze długo! Cena przystępna, około 22zł jeżeli mnie pamięć nie myli.

Kosmetyk ten dołączył do innych nowości:




Wśród nich wspominany wcześniej żółty tusz Maybelline Colossal, zapewne wszystkim dobrze znany. Został kupiony w promocyjnej cenie i muszę przyznać, że przypadł do gustu. Tusze są dla mnie podstawą i uwielbiam testować nowe, ale coś mi mówi, że do siebie wrócimy, zwłaszcza podczas promocji!

I na koniec woda różana. Tyle czytałam o jej cudownych właściwościach, że musiałam jej ulec. Ta tutaj to woda z firmy Dabur. Używam od wczoraj więc wiele o działaniu nie mogę napisać, ale polubiłyśmy się od pierwszego użycia. Pozostawia skórę miękką i przyjemnie nawilżoną, pięknie pachnie. Minusy-szklana butelka, połowa mojej wody od razu wylądowała w plastikowej butelce zastępczej.

Z takimi nowymi przyjaciółmi czekam na przybycie wiosny. Póki co pozostaje mi przeglądanie kolorowych gazet i wchłanianie wiosennych inspiracji:) Żeby nie było, mam już odkurzone okulary przeciwsłoneczne i wygrzebałam z torebki różowy błyszczyk, nic tylko wystawiać się na słońce:)










Wiosna=kolory, a ja jak to ja zdecydowałam się wczoraj na zakup czarnych-a co-bucików. Pochwalę się nimi jak tylko wpadną w moje ręce.


Trzymajcie się wiosennie i do napisania!

niedziela, 3 marca 2013



Czy te metki mogą kłamać?!

Ostatnio stałam się szczęśliwą posiadaczką dwóch sukienek. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, w końcu jestem kobietą, gdyby nie fakt, że metki obu przypominają do złudzenia znaną wszystkim markę. Lubię Zarę, ale korzystam z jej usług rzadko, ponieważ często cena nie idzie w parze z  jakością, co jest bardzo zniechęcające. Nie oznacza to jednak, że nie podobają mi się ich ubrania, zwłaszcza buty i torebki mogłabym mieć wszystkie!

Pierwszy prezentowany nabytek kupiłam w małym butiku, gdy wyciągnęłam M. na zakupy z zupełnie innej dziedziny - to lubię najbardziej, jedziesz po jabłka, wracasz z sukienką;) Byłam przekonana, że oto mym oczom ukazała się piękność z Zary za cudownie okazyjne 25 złotych! Dopiero po dłuższym przyjrzeniu zobaczyłam, że na metce widnieje napis 'Karol', ale nie zmieniło to faktu, że pognałam z sukienką do kasy, przeszczęśliwa z nowego zakupu:)








 Druga sukmana to nabytek z Allegro. Tym razem wystarczy spojrzeć na pudełko, w którym przyszła sukienka, żeby wiedzieć o co kaman;) Przy okazji muszę wspomnieć, że dawno nie dostałam tak pięknie zapakowanej przesyłki, aż żal było ją otwierać!








Na koniec napiszę tylko, że nie chodzi o to, że jestem jakimś wielkim zwolennikiem metek, w mojej szafie przeważają tzw. no-name, dzięki którym mam więcej pewności, że nie spotkam identycznie ubranej osoby. Uznałam tylko, że te sukienki, kupione w niedużym odstępie czasu, są zbiegiem okoliczności, który zasługuje na wpis na blogu;) 

Udanej niedzieli, wiosna wiosna wiosna!!!